Recenzja – The King of Kong: A Fistful of Quarters
„To jest wszechświat wojny. Wojny przez cały czas. Może istnieją inne wszechświaty, ale nasz tworzony jest przez wojny i gry” – William S. Burroughs
Filmów, których tematyką nadrzędną jest rywalizacja, powstało mnóstwo. Widz zawsze chętnie śledzi losy obu stron i zawsze wiąże się z jedną z nich, której kibicuje do końca filmu. Swój udział w tego rodzaju kinematografii posiada także Seth Gordon, który w 2007 nakręcił dokument o tytule The King of Kong: A Fistful of Quarters. Ta niecodzienna produkcja przedstawia nam przebieg wielkiej rywalizacji dwóch jednostek. Rywalizacji o miano rekordzisty świata w jednej z najsłynniejszych gier arcade’owych lat 80. – Donkey Kong.
Gra powstała w roku 1981, początkowo wydana tylko na automatach. Była to pierwsza produkcja, w której pojawił się Mario (początkowo o imieniu Jumpman). Rozgrywka polega na uratowaniu ukochanej Pauline z rąk rozwścieczonego goryla. W automatowej wersji gry, Mario spotyka się z nią zaledwie co cztery levele, gdyż taka jest właśnie długość gry. W trzech pierwszych etapach, tytułowy Donkey Kong zabiera dziewczynę i ucieka dalej. Po udanej akcji ratunkowej wszystko się zapętla – mamy więc do czynienia z grą bez końca – doskonały materiał do nabijania hi-score’ów.
Gra jest niesamowicie trudna, goryl skutecznie uprzykrza nam życie, a jak dowiadujemy się od jednego z bohaterów filmu, rzadko komu udaje się pokonać trzeci level z windami. Są jednak śmiałkowie, którzy potrafią zajść o wiele, wiele dalej.
Jednym z owych graczy jest Billy Mitchell. To on w 1982 uzyskał robiący niesamowicie wielkie wrażenie wynik – 874 300 punktów. Rozsiadł się wygodnie na fotelu lidera i nie schodził z niego przez całe 23 lata. Przez ten czas, Billy stał się niemal legendą w oczach graczy ówczesnych, jak i współczesnych, ceniących sobie umilanie czasu grami retro. Wywoływał niesamowity szum, gdy pojawiał się w jakimkolwiek salonie gier, każdy gracz chciał mieć coś wspólnego z Billy Mitchellem – chociażby wspólne zdjęcie. Jest on wielkim graczem, posiadający rekordy w wielu grach (chociażby w Pac-Mana oraz Donkey Kong Jr). Jest zwycięzcą, człowiekiem z wielką pasją. Nie bierze pod uwagę czegoś takiego, jak przegrana. Zawsze ma w głowie jakiś plan, który wzniesie go na upragniony szczyt.
W międzyczasie, Mitchell stał się także ikoną sosu do grilla, którego jest producentem i, jak sam stwierdził, mało kto osiągnął tyle w różnych dziedzinach. „Sprzedaje ostre sosy i sprzedaje siebie” – stwierdził z kolei inny z zapalonych graczy, znający Mitchella osobiście.
Po ponad dwóch dekadach, znikąd nadszedł ktoś, kto postanowił sprowadzić Billy’ego na ziemię. Steve Wiebe, bo o nim mowa, jest niezwykle wszechstronnym człowiekiem. W młodości grał profesjonalnie w baseball oraz w koszykówkę. Wcześniej pracował jako inżynier przy Boeingu, obecnie prowadzi w szkole zajęcia z chemii. Gdy został zwolniony ze wspomnianej pracy przy samolotach, cos w nim pękło. Wiele czasu poświęcił na przemyślenia co może zrobić, aby poczuć, że nad czymś jednak panuje, ma kontrolę. Podczas surfowania po internecie wpadł na wynik uzyskany przez Mitchella. Za cel zaś, przyjął sobie nie mniej, nie więcej, jak pobicie rekordu świata w grę Donkey Kong.
Steve poświęcał na przygotowania wiele czasu. Obmyślał strategie dla każdego levelu, zapisywał całe zeszyty, robił szkice. Często zaniedbywał obowiązki głowy rodziny. Żona oraz dzieci Steve’a dostawały przez jego hobby białej gorączki, lecz mimo wszystko rozumiały jego pasję i często także wspierały oraz kibicowały nieco zdziecinniałego ojca i męża.
Wiebe filmował każdą próbę, a następnie wszystko dokładnie analizował i wyłapywał własne błędy. Podczas jednej z takich prób, na taśmę nagrały się także krzyki młodego synka Steve’a, który potrzebował pomocy w toalecie, jednak rozegrany ojciec nabił ponad 600 000 na jednym życiu i ani myślał o rozstaniu się z automatem. ; ) Właśnie w tej próbie, Steve, jako prawdopodobnie pierwszy człowiek, przekroczył magiczną liczbę miliona punktów. Bez namysłu wysłał taśmę z nagranym filmem oraz krzykami syna do Twin Galaxies – organizacji czuwającej nad rekordami w grach retro. Wynik został oficjalnie zatwierdzony, a Billy Mitchell miał w końcu powody, aby po wielu latach po raz kolejny poważnie wziąć się za grę ze wściekłym gorylem.
W tym właśnie momencie rozpoczyna się wielki pojedynek dwóch wspaniałych graczy. Człowieka-legendy, który od wielu lat zajmuje się jedynie odcinaniem kuponów, oraz człowieka, który uwielbia to, co robi i sprawia mu to niewątpliwą przyjemność. Widz z zaciekawieniem przygląda się układaniu przez obie strony przeróżnych taktyk, a także zostaje wciągnięty przez brutalną wręcz walkę psychologiczną tych dwóch ludzi. A walka stosowana przez Billy’ego Mitchella była doprawdy niezwykła. Przez cały seans nie mamy najmniejszego pojęcia, czym zaskoczy nas legenda gier arcade. Czy do końca będzie grał on fair, czy nagrane przez niego taśmy nie są mistyfikacją, jak daleko jest w stanie się posunąć, aby tylko przebić swojego rywala? Dziesiątki pytań powstają w głowie podczas seansu, a Seth Gordon, świetne dawkując rozwój wydarzeń, powoli na wszystkie z nich nam odpowiada.
Im więcej minut filmu jest za nami, tym bardziej opowiadamy się za czyjąś stroną w tej rywalizacji. Początkowo pozytywni bohaterowie, zaczynają przechodzić na drugą stronę barykady. Zastanawiamy się, czy nieobeznany jeszcze w świecie hardcore’owych graczy, lekko naiwny Wiebe, poradzi sobie z prawdziwym mistrzem układania niecnych planów, z człowiekiem, który wysługuje się przyjaciółmi ze środowiska graczy, a także z samego Twin Galaxies. Czy Wiebe jest w stanie przebić wynik kogoś, kto sam jest jedną z postaci należącej do organizacji akceptującej rekordowe wyniki? Mitchell ma bowiem mnóstwo wspólnego z Twin Galaxies, a sami sędziowie traktują go jak bóstwo. Czy taka walka jest w ogóle sprawiedliwa i czy jej wynik aby na pewno nie jest ustalony z góry?
Reżyser odwalił kawał naprawdę świetnej roboty. Odpowiednio dawkuje napięcie, a scenariusz, który napisało właściwie samo życie, nie odstaje od tych z reszty wciągających produkcji filmowych. Z ogromnej ilości nagranego materiału, reżyser potrafił w odpowiedni sposób wybrać to, co najistotniejsze i najciekawsze, a co zagwarantuje widzowi mnóstwo emocji.
Oprócz elektryzującego pojedynku, który hipnotyzuje widzów, w filmie znalazło się także miejsce na mnóstwo innych emocji. W wielu momentach dokument Gordona potrafi wręcz wzruszyć, czy skłonić do głębszych przemyśleń. Na ekranie obserwujemy zarówno radość ze zwycięstw, jak i wściekłość, smutek, gniew, czy rozczarowanie, a wszystkie te emocje po części spływają na nas – na widzów.
W świetny sposób przedstawione jest tutaj środowisko graczy. Poznajemy dziesiątki ludzi pochłoniętych bez reszty ośmiobitowymi gierkami, często tracących przez nie większość ważniejszych życiowych wartości. Wiek, czy płeć nie ma tu żadnego znaczenia. Każdy jest traktowany na równi, zarówno ojcowie ustatkowanych rodzin, podstarzali buntownicy, jak i samotne babcie, których marzeniem jest odzyskanie dawnego rekordu w grę Q*bert. Ci ludzie potrafią godzinami opowiadać o tym, co wychodzi im w życiu najlepiej – o grach właśnie. O odpowiedniej technice, o ulubionych akcesoriach, o ułożeniu przeciwników na poszczególnych etapach. A gdy ich słuchamy, w ich opowieściach wyłapujemy wielką miłość do tego, co robią. I naprawdę nie da się ich nie polubić. Poznajemy ich największe marzenia dotyczące gier i jesteśmy z nimi, gdy próbują je zrealizować. To jest właśnie, obok samego epickiego pojedynku, największym magnesem dokumentu Gordona. Przez niemal półtorej godziny, możemy połączyć się z ludźmi, którzy traktują nasze ulubione gry z dzieciństwa na równi z codziennym życiem. Niezwykłe uczucie.
The King of Kong: Za garść żetonów wydaje się być dokumentem niemal bezbłędnym. Wciąga, intryguje, zaskakuje, wzrusza, a pojedynek, który śledzimy na ekranie, jest nie mniej ekscytujący od tych opisanych w scenariuszach wysokobudżetowych produkcji. Jest to jednak historia prawdziwa, więc do końca nie mamy pewności, czy i tym razem sprawiedliwość okaże się triumfująca, do czego przyzwyczaiły nas hollywoodzkie produkcje. Warto zagłębić się w świat zapalonych graczy, śledzić ich potyczki, a po wszystkim odpalić sobie na NESie Donkey Kong i sprać tyłek wielkiemu gorylowi.
Bardzo ciekawa recenzja, oby więcej takich.
Nic o tym dokumencie nie słyszałem, więc tym bardziej dzięki za info w postaci recenzji :)
Dobrze się czytało, bez spoilerów więc końcówka intryguje. Na pewno ogarnę tytuł i możliwe, że napiszę wtedy coś więcej.
Nie moge sobie przypomnieć dokładnie, ale widziałem właśnie filmik, gdzie była mowa o Donkey Kong’u i właśnie ‚trudności’ tej gry. Gracze pokazywali taktyki i szkice nakładane na ekran automatu, itd.:) Był to kilkuminutowy film na You Tube. Możliwe, że to były fragmenty filmu opisanego przez Daf’a;) Musze go sobie poszukać!^^
Od siebie dodam krótką animację ukazującą historie tejże gry:
http://www.youtube.com/watch?v=6b86p7AqK8E
Zabawne, że teraz o tym piszecie, gdyż dopiero co padł kolejny rekord w DK: http://www.twingalaxies.com/index.aspx?c=27&id=2013