Home > Felieton, Gry > Wzloty i upadki serii Final Fantasy, część druga

Wzloty i upadki serii Final Fantasy, część druga

8 listopada, 2011 Idź do komentarzy


Zgodnie z obietnicą, nadszedł czas na kontynuację historii flagowej serii Squaresoftu. Historię pełną zarówno uśmiechów losu, jak i bolesnych porażek. Nie przedłużając, zagłębmy się tym razem w czasy o wiele bliższe współczesnym graczom.

This is it. This… is your story. It all begins here.

Auron

W 2001 roku Playstation 2 miało już ugruntowaną pozycję lidera, której nikt nie był w stanie zagrozić. Swój wkład w taki stan rzeczy mieli też kwadratowi, którzy w lipcu oddali w ręce graczy swoje najmłodsze dziecko, Final Fantasy X. Tym razem zaserwowano nam historię Tidusa, zawodowego gracza sportu zwanego Blitzball, której mecz rozpoczyna właściwą grę. Widowisko zostaje jednak szybko przerwane nagłą zagładą miasta, zaś główny bohater trafia się do zupełnie obcego dla siebie świata…chociaż może nie do końca. Jak nietrudno się domyśleć, jest to tylko wstęp do kolejnej przygody, polegającej na ratowaniu całego uniwersum. Z obowiązkowym wątkiem miłosnym, ma się rozumieć.
Swojego czasu utarło się stwierdzenie, że dziesiątkę albo kocha się bezgranicznie albo zwyczajnie nie cierpi – i naprawdę coś w tym jest, pomimo tego, że należę zdecydowanie do pierwszej grupy. Twórcy zaoferowali nam przepiękną grafikę, niesamowite wstawki filmowe, fenomenalną muzykę, ciekawą historię i niebanalne postacie (przoduje tu Auron, w moim mniemaniu największy kozak w historii FF). Jednak z drugiej strony otrzymujemy irytującego bohatera (z najbardziej znienawidzonym głosem w historii) i bezpłciową Yune, zaś w stosunku do poprzedników gra jest sporym ciągnięciem gracza za rączkę. Nie zmieniło to jednak faktu, że została ona przyjęta ciepło zarówno przez branże, jak i graczy, a wyniki sprzedaży utrzymały na bardzo dobrym poziomie.

Jak już napomknąłem, FFX był przełomowym momentem w produkcji gier przez Squaresoft – oto pomimo dużych zysków firma nagle znalazła się ponownie na skraju bankructwa.
Brzmi absurdalnie? Skądże znowu, odpowiedź na to jest bardzo prosta, a są nią twórcze ambicje Sakaguchiego. W 1999 roku otworzył on wytwórnię Square Pictures, która miała zając się realizacją filmu spod szyldu Final Fantasy. produkcja, nazwana ostatecznie Spirits Within pomimo zapierającej dech w piersiach technologii okazał się historią nudną jak flaki z olejem, co, jak się łatwo domyśleć spowodowało ogromne straty. Wobec takiego obrotu spraw w lutym 2001 roku Hironobu-san zrezygnował ze stanowiska wiceprezesa Square i we współpracy z Nobuo Uematsu założył własną firmę, Mistwalker (znaną z takich gier jak Lost Oddysey czy Blue Dragon).
Nie poprawiło to jednak kondycji finansowej firmy, która w celu ratowania miejsc pracy zdecydowała się na fuzję ze swoim największym rywalem, Enixem.
Tutaj dochodzimy do prawdopodobnie największego paradoksu w historii Square – fuzja z drugim gigantem, tworzącym równie dobre gry RPG powinna zaowocować wspólnym wydaniem kolejnych perełek, o których będziemy długo pamiętać, prawda? Niestety niekoniecznie, o czym za jakiś czas mieliśmy się boleśnie przekonać.
Kolejne twory ze stajni kwadratowo-enixowych okazywały się najzwyczajniej w świecie produkcjami średnimi, często zahaczającymi o typowo japońską kiczowatość, która nie miała prawa się spodobać na zachodzie. Pierwszym dowodem na to było Final Fantasy X-2, kontynuujące wątki z kultowej dyszki. Brzmi nieźle? Nie mam zamiaru za bardzo się rozpisywać o tej produkcji, ale została ona okrzyknięta japońską wersją Aniołków Charliego, przy czym nie jest to opinia pochlebna. Diametralnie zmienił się także klimat gry – dość powiedzieć, że Yuna z szat Summonerki wskakuje nagle w skąpe ciuchy rewolwerowca, zaś sama gra rozpoczyna się…występem jej zespołu, grającego tandetny j-pop (sic!). Jak można było przewidzieć, recenzenci przyjęli ową produkcję raczej chłodno, fani z kolei nie pozostawiali na twórcach suchej nitki.

Nieco inna sytuacja spotkała Final Fantasy XI, które nie zdobyło jednak szalonej popularności ze względu na to, że było gra MMO wydaną na PS2 – a patrząc na możliwości sieciowe czarnulki, to nie miało prawa się udać. Jedenastka ukazała się później na PC i X360, gdzie nie zrobiła furory, jednak w swojej skromnej formie egzystuje do dziś, co można uznać już za jakiś sukces.

Jak wspominałem w poprzedniej części artykułu, embargo Square na konsolach Nintendo kończy się z momentem wkroczenia na salony konsoli Gamecube. Zaowocowało to powstaniem spinn-offu znanego jako Crystal Chronicles, który będzie potem kontynuowany na Nintendo DS oraz Wii. Czymże są owe Kryształowe Kroniki? Najprościej mówiąc, to produkcje stawiające przede wszystkim na elementy zręcznościowe i grę wieloosobową, spychając fabułę na dalszy plan. Hack ‚n Slashe w cukierkowym uniwersum czerpiącym nieznacznie ze świata FF? Nie jest to co prawda seria zła, ale podobnie jak część XI, przeszła raczej bez większego echa.

Po fali krytyki kierowanej w stronę S-E firma postanowiła zerwać ze złą passą, czego efektem było zaproszenie do prac nad dwunastą częścią Ostatniej Fantazji Yasumi Matsuno – ojca takich hitów jak Final Fantasy Tactics czy Vagrant Story (który, swoją droga, odszedł od produkcji gry w trakcie prac nad nią, co nie wróżyło dobrze). Akcja została osadzona w znanym z dwóch powyższych świecie Ivalice i opowiadała historię złego imperium z którym walczą uciemiężeni rebelianci pod przywództwem zadziornej księżniczki. Z czasem do walki dołącza główny bohater, który jest młodzieńcem szukającym przygód oraz podniebny pirat wraz z nie do końca ludzkim towarzyszem…nie, nie streszczam wam Gwiezdnych Wojen, to autentyczna fabuła gry. Jeśli uważacie to za przypadek, to do puli dorzuciłbym jeszcze sługusa złego Imperatora, Gabrantha, który przypomina na żywo Lorda Vadera i kilka pomniejszych „smaczków”. I to jest moim zdaniem największą bolączką gry – jest ona niezła, zwłaszcza po fatalnej X-2, wnosi do gry nowy, ciekawy system walki i rozbudowaną eksplorację świata, jest też bardzo ładna graficznie – cały szkopuł tkwi właśnie w tym, że gra bezczelnie zrzyna motywy z kultowej Sagi Lucasa i pokazuje bezsilność twórczą autorów. A zgodnie z dewizą serii, to fabuła jest najistotniejszym elementem każdego Finala. Gra sprzedała się jednak na tyle dobrze, że doczekała się kontynuacji na konsolę Nintendo DS o podtytule Revenant Wings.

W pewnym momencie szefostwo Square-Enix dostrzegło, że siódma część gry wciąż cieszy się sporym zainteresowaniem, zaczęły tez pojawiać się głosy o jej remake’u na konsole następnej generacji, umiejętnie podsycane przez samą firmę (zainteresowanym polecam wpisac na youtube frazę Final Fantasy VII PS3 tech demo). Jednak wbrew oczekiwaniom, zamiast odświeżonej wersji gry, otrzymaliśmy produkty z tzw. Kompilacji Final Fantasy VII, rozszerzającej historie Clouda i spółki. Na cały projekt złożyła się kolejna animacja komputerowa, zatytułowana Advent Children (wydarzenia po FFVII), gra na telefony Before Crisis, strzelanina na PS2 Dirge of Cerberus (główną rolę gra tu znany z siódemki Vincent Valentine) oraz ostatecznie RPG na PSP znany jako Crisis Core, który opowiadał historie Zacka i osadził akcję przed wydarzeniami z właściwej gry.
Zarówno Rdzeń Kryzysu, jak i Advent Children spotkały się z dość dobrym przyjęciem, czego nie można powiedzieć o reszcie gier Kompilacji. Z kolei wszystkim jej elementom po kolei zarzucano tanie efekciarstwo i brak głębi fabularnej charakterystycznej dla hitu z 1997 roku. Co nie zmienia faktu, że jeśli jesteś spragniony kolejnych opowieści z Midgaru i okolic, warto będzie sięgnąć po powyższe produkcje.

W momencie podboju dużych konsol Square efektywnie opanowywało także rynek handheldów. Oprócz wspomnianych wyżej Crystal Chronicles czy Crisis Core gracze kieszonkowi otrzymali bardzo dobrą serię Tactics Advance oraz niezłą Dissidie z sequelem o podtytule Duodecim. Ponadto zostaliśmy uraczeni niezliczoną ilością odświeżonych wersji starszych części, żeby wymienić części I-VI wydane na GBA, trójwymiarowe remake’i na DS-a, czy specjalne wydania części I, II i IV na PSP. Wszystkie z wymienionych są co najmniej dobre, ale trudno temu się dziwić – stare Finale to klasa sama w sobie i trudno to zepsuć.

Ostatnimi produkcjami, jakie może poszczycić się S-E jest cześć XIII oraz XIV. Obie są na tyle świeże, że nie ma większego sensu rozwodzić się nad ich wszystkimi aspektami, więc tylko pokrótce wspomnę o tym, że obydwie produkcje spotkały się z umiarkowanym entuzjazmem – Final Fantasy XIII przez wszystkie lata developingu stała się grą co prawda bardzo ładną graficznie, jednak w kwestii mechaniki (zwłaszcza lokacji, zwanych pieszczotliwie „rurami”) okazała się produkcją archaiczną. Dodatkowo do postępów nie zachęcał fakt, że początek gry był bardzo monotonny i dopiero po kilku godzinach produkcja pokazywała swój pazur. Jeśli zaś o XIV chodzi…pomińmy ją milczeniem, bo tak zepsutego MMO świat dawno nie widział, chociaż twórcy odgrażają się, że to jeszcze nie koniec.

I tak oto, mój drogi, dotarliśmy do końca długiej i zaskakującej historii serii gier. Jednak nie myśl, że to koniec serii Final Fantasy – kolejne produkcje są wciąż w drodze, zaś najwytrwalsi fani wciąż wpatrują się w gwiazdy, oczekując jakiegokolwiek znaku zwiastującego, że ta niesamowita ongiś seria odzyska tron z którego została brutalnie zrzucona. A tym czasem wybacz, ale muszę udać się nakarmić swojego Choccobosa…





Tagi:Tagi:


  1. Pawel
    8 listopada, 2011 at 20:07 | #1

    XIV nie jest znów taka najgorsza po kilku update’ach, acz przyznam, że w dniu premiery było kiepsko.

  2. SroQ
    9 listopada, 2011 at 10:33 | #2

    Podobno na PS3 gra ma być już całkiem zjadliwa, ale znając obietnice S-E dopóki nie zobaczę finalnej wersji, dopóty nie uwierzę.

  3. Claudde
    15 listopada, 2011 at 22:36 | #3

    Dwunastka wcale nie jest taka zła, jak malują ją ortodoksyjni fani i naprawdę warto jej dać szansę.